Ot, żywot rasowych zwierząt!

Ot, żywot rasowych zwierząt! Jaki normalny pies przeżyje takie tortury?!  A one muszą.

Skoro o rasowcach mowa, to teraz krótki ich przegląd w schronisku. O huskych już było… mniej ich teraz tutaj, ale jak znam życie – niedługo znów przybędzie. Właśnie ich i wilczurów różnych mieszka tu najwięcej. Nie licząc, oczywiście, nas, czyli wszelkich zaułkowców zielonogórskich…

Ale czasami znajdują się tu również psy innych ras.

Niedawno nasi pojechali na interwencję i przywieźli suczkę posokowca bawarskiego. Z dwoma małymi. Spod śmietnika. Ktoś je najprawdopodobniej wywalił. Trafiły do szpitalika. Suczka dostała na imię Siena.  Maluchy, jeszcze ślepe,  nie przeżyły.

Kulała wyraźnie. Podczas badań okazało się, że ma stary uraz łapy. Taki no, nieoperowalny. Będzie więc kulawa do końca życia. I do polowań (a to pies myśliwski) już się nie nada. Jej fotka trafiła na stronę internetową i zainteresowała się nią zaraz taka fundacja pomagająca posokowcom. Poszukali i znaleźli dla niej szybko dom w dużym mieście. Taki, w którym już był jeden posokowiec, będzie więc miała towarzystwo. Po paru dniach przyjechali ci nowi bezogoniaści Sieny i zabrali ją. W sumie była tu u nas ze dwa tygodnie. Nawet nie zdążyłam jej poznać.

Przez jakiś czas po ulicach plątał się Bosh. Śliczny, duży bokser.

Od razu się zorientowaliśmy, że to pies domowy – za nic nie chciał załatwić się w kojcu, musiał wyjść. Gdy trafił do nas, był przeziębiony – całe dni na mrozie, a on przecież tę sierść ma króciutką. Trafił, oczywiście, do szpitalika, dostał serię zastrzyków, ale kaszel całkiem mu nie minął. Nasi bezogoniaści  nie siedzieli z założonymi rękami – zaczęli ogłaszać znalezienie psa, jak zawsze; porozumieli się z taką fundacją zajmującą się bokserami… I wszyscy byliśmy dobrej myśli. Rzeczywiście, fundacja szybko znalazła mu dom zastępczy, ale coś nie wyszło. Po paru dniach znaleźli następny – i znów kucha. Wreszcie trzeci raz – z podobnym skutkiem. Widać fundacja fundacji nierówna… A Bosh siedzi i czeka: na właściciela, który jednak go nie szuka, na jakiś inny dom, niechby zastępczy…

Nieco potem wylądował w schronisku bernardyn, w sile wieku, rudobiały, jak to one. Na terenie uczelni go znaleziono.

Już go zresztą nie ma. Zgłosiła się właścicielka. Po tygodniu! W dodatku zdziwiona, że nikt ze schroniska do niej nie zadzwonił! Nasi bezogoniaści wytrzeszczyli oczy – a skąd, niby, mają wiedzieć, jaki ona ma numer telefonu? A stąd, że ten pies ponoć rok temu również zginął i trafił do schroniska. I ona go stąd zabierała… No jasne, wszyscy muszą coś takiego pamiętać! Bernardyna jak bernardyna, ale panią, która gubi psa wielkości szafy! I to parokrotnie! Aż się zawstydziłam swojej krótkiej pamięci.

Były też u nas dwa mastify. Jeden tak dawno temu, że już go prawie nie pamiętam, za to drugi parę tygodni temu został przywieziony z niedalekiego miasteczka. Alarm był straszny, że kogoś zjadł! Koniec końców okazało się, że jedynie solidnie przestraszył. Trochę to i nie dziwne, zwłaszcza, jak ktoś ma słabe nerwy.

I ten długo z nami nie posiedział, bo znalazł się dla niego dom tymczasowy. Dość daleko stąd.  Pies czeka tam, a my tu: może znajdzie się jednak jego właściciel, albo ktoś zdecyduje się na stałe wziąć mastifa do domu…

Lepiej skończyła się przygoda małego grzywacza chińskiego. Chociaż, czy lepiej?…

Jakiś rok temu to było. Ktoś zgłosił, że dziwny psiak biega samopas po mieście. No to nasi bezogoniaści pojechali, złapali, przywieźli. Wystraszony był, schowany, delikates taki. Wystawowy piesek. Po paru dniach znalazła się jego bezogoniasta. Energiczna, nie powiem. Dowiedzieliśmy się od niej, że grzywacz miał przedtem innego właściciela, który z niego zrezygnował. No to ona go kupiła. I ma. I zgubił się. No to go odbiera. Poszliśmy do wiaty. Przez tych parę dni psiak przywykł do schroniskowych warunków i chyba zaczęło mu się tu podobać. Na widok swojej pani zrobił wielkie oczy, ale w ramiona jej się nie rzucił. Nawet trochę przeciwnie. Nastąpiło obustronne zimne powitanie. No i grzywacz wrócił do domu… Teraz pewnie jest mu dobrze. Miejmy nadzieję…

            Koty też tu bywają nie byle jakie. Głównie perskie. Ale nie tylko. Ze dwa lata temu trafił do nas najprawdziwszy mainkun. Samczyk.

                      

Nie pamiętam, w jaki sposób się tutaj dostał, ale posiedział króciutko, bo zaraz wzięła go jedna z naszych bezogoniastych. Teraz już z nami nie pracuje, więc nie wiem, jak mu się powodzi, ale z pewnością niezgorzej.

Równie krótko była w schronisku samiczka z tego gatunku. Parę miesięcy temu.

         

Zgłosiła się z nią jedna bezogoniasta, która przygarnęła dwa kotki. Jeden typowy dachowiec, a drugi – to właśnie ta samiczka mainkun. Była chora. Bezogoniasta powiedziała, że nie stać jej na leczenie, bo sama też choruje, więc niech lepiej sierściuch idzie do schroniska. Oj, fakt, chorowała ta bezogoniasta. Musiała kupować dużo lekarstw w butelkach, takich zwrotnych. No to nie miała pieniędzy na leczenie kota. Za to u nas mała została podleczona jak należy i zaraz znalazła sobie dom. I doskonale się miewa.

Czego i Wam życzę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *