NIECH TO DIABLI!…

O rodziców trzeba dbać.

Tak twierdzą bezogoniaści, chociaż z tego, co wiemy, nie jest to powszechne przekonanie…

Przyszedł do schroniska bezogoniasty. Stateczny, nobliwy i już, co tu dużo gadać, niemłody. I od razu do biura. Przywitał się grzecznie, uśmiechami obdarzył i prawi (niektórzy bezogoniaści mówią, ale inni – prawią… Tak to już jakoś jest): – Przyszedłem po jakiegoś psa dla mamusi.

Nasi bezogoniaści przysiedli, uszy nastawili gotowi słuchać. A przybysz, oszczędnie gestykulując pulchnymi dłońmi, tokuje dalej. Głosem swym rozkoszując się: – Ona ma psa, owczarka, ale on już starusieńki, no więc powoli trzeba myśleć, żeby go zmienić!… (Aha! Stare, obtłuczone  garnki zmienia się, wywalając i kupując nowe; ale jak się zmienia starego psa? Nasi nie mieli odwagi, żeby spytać.)

A mama w jakim jest wieku?… Ho, ho, osiemdziesiątka jej stuknęła, słuszny wiek! – rozpromienił się pan.

Sto lat życzymy mamusi! Ona mieszka razem z panem?… Nie, sama mieszka. Ale ma pomoc domową. Ta pomoc zadba o psa, wyprowadzi…

Nasi postanowili wziąć byka za rogi: A gdy mamusia zacznie chorować? Jak sam pan powiedział, jest w słusznym wieku. Co wtedy? Weźmie ją pan do siebie?… No pewnie!… A psa?… Yyyy… u nas z miejscem nie bardzo…

No właśnie! A jak mama trafi do szpitala? Albo, nie daj Boże, zejdzie, co wtedy? Będzie pan zatrudniał dalej tę pomoc domową, żeby dbała o psa?… Czy pozbędzie się pan go?

Nooo, jak wy tu takie problemy robicie, to ja dziękuję! – obraził się pan i poszedł sobie.

Niech to/go[1] diabli!

Bo też czasem nic, tylko kląć.

Inna historyjka. Zimą pisałam tak:

 „Parę miesięcy temu zjawił się w schronisku Diablo. Z podmiejskiej dzielnicy, gdzie snuł się po ulicach i straszył bezogoniastych. Bali się na zapas, bo psu akurat wcale do straszenia nie było. Miał kłopoty z samym sobą. Chorował, miał biegunkę i jakieś paskudne zmiany skórne.

Diablo bezogoniastych poważa, na spacerach słucha, nie wariuje – do rany przyłóż. Z powrotami jest gorzej – nie lubi wędrować z powrotem do kojca, między inne psy w wiacie. Jakoś nie chce się z nimi zadawać. Niech no jakiś odezwie się do niego, zaraz robi minę, jakby chciał pożreć psiaka na surowo! No to daliśmy sobie spokój i nie zaczepiamy go. Ja to ledwo cześć mu powiem, gdy łażę po wiatach. Ale jemu to nie przeszkadza. Chyba nawet tak woli… Leży w kojcu opatulony ocieplaczem i o czymś tam sobie duma…”

Śliczny, młody psiur – a jakiś pechowy… Wpierw stracił dom i trafił do nas. A już tutaj zachorował akurat wtedy, gdy już trafili się bezogoniaści, którzy chcieli go wziąć. Z Niemiec byli. Musiał więc zostać w schronisku, a oni czekali cierpliwie. W końcu Diablo wydobrzał i tamci bezogoniaści przyjechali. Razem ze swoją suczką, niedużą maltanką. Niech się psy poznają, oswoją… Poszli razem na spacer i Diablo kupił ich wszystkich: bezogoniastą, bezogoniastego i maltankę… No, ją może mniej, bo zupełnie nie zwracał na nią uwagi. Za to bezogoniastych od razu przyjął za swoich. I ich samochód też – wskoczył na siedzenie, położył się, oparł bezogoniastemu łeb na kolanach i zapadł w drzemkę. Pełne zaufanie i bezpieczeństwo.

Niemcy potem przyjeżdżali raz i drugi, a w międzyczasie załatwiali u siebie formalności. I nie dostali zezwolenia na sprowadzenie psa niebezpiecznej rasy… I rozwiały się marzenia Diabla o własnym domu.

Potem minęło parę miesięcy i znalazł się inny bezogoniasty, tym razem z naszego miasta. Młody, ponoć doświadczony w sprawach tej rasy wielbiciel amstafów. Zapowiadało się dobrze. Diablo poszedł na swoje.

I się zaczęło! Po miesiącu pan zadzwonił, że są problemy z psem – nie słucha i szarogęsi się w domu. Nasi doradzili panu tresera, podali numer telefonu, adres… Spokój był przez tydzień, a potem pan pojawił się w schronisku pokazując paluszek: o, ugryzł mnie!… A czemu ugryzł?… A bez powodu ugryzł, rzucił się i ugryzł!… (Tak jak tu zdążyliśmy poznać Diabla, to wpierw by siebie ugryzł w pazur, nim by bez powodu ruszył bezogoniastego.) Pan natomiast niedwuznacznie sugerował – zabierzcie sobie tę bestię! Bo on i mojego tatę zdominował! (O matko suczko! Wyobraziliśmy sobie zdominowanego tatę leżącego na dywanie z czterema łapami w górze – okropność!) A z treserem pan się porozumiewał?… No nie… Przecież mówiliśmy o tym panu! I w chwili adopcji, i później, gdy pan do nas telefonował! I wiedział pan, że nie zabiera ze schroniska pekińczyka! A teraz, gdy jest problem, to pan chce oddać psa?!… A gdzie pańskie doświadczenie z tą rasą, o którym nas pan zapewniał?

Koniec końców pan zdecydował się na wizytę u tresera. Wpierw długo gadali telefonicznie i pan nabrał otuchy. A potem zaczęła się praca z psem. Pan jeszcze bardziej uwierzył w sukces (i w siebie). W chwili szczerości pochwalił się nawet treserowi, ze sam próbował Diabla tresować. Metodą Cesara!… I między innymi wygadał się, jak to próbował odwrócić uwagę Diabla, który znudził się wykonywaniem poleceń i zagapił się na coś. No więc zaczął mu wiercić dłonią przed oczami, a potem paluchami łups go w żebra. No to Diablo się odwrócił i zębiskami łups w palucha!…

I to było to ugryzienie bez powodu!

Naogląda się bezogoniasty głupot w telewizji, a potem próbuje być zaklinaczem psów!

Całe szczęście, że już mu przeszło. Treser wytłumaczył mu, gdzie robił błędy i dalej pracowali innymi metodami. I efekty są. Byle tylko bezogoniastemu starczyło cierpliwości. (A kosztami tresury dzielą się pół na pół – ten bezogoniasty i nasi).

[1] Niepotrzebne skreślić

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *