Bezogoniaści nazwali je Harpo, Groucho i Chico

Bezogoniaści nazwali je Harpo, Groucho i Chico i cieszyli się, że te imiona tak pasują. Że szczeniaki są jak jacyś bracia Marx[1]. Prawie miesiąc temu przywiózł je jakiś bezogoniasty. Nie dopilnował swojej suczki no i zaciążyła. A jak szczeniaki przyszły na świat, to je do schroniska. Nasi bezogoniaści wytłumaczyli mu, że tu przyjmuje się tylko bezdomne zwierzęta. A te szczeniaki mają dom. Zaproponowali zamieszczenie ich zdjęć na stronie internetowej, ogłoszenia, prasę… Bezogoniasty mruknął coś, ramionami wzruszył, wziął malców i odjechał. Nasi zapisali sobie numery jego samochodu, na wszelki wypadek.

A trzy dni później pewna bezogoniasta znalazła te szczeniaki porzucone w jakimś zaułku. Zziębnięte, zakatarzone, ledwo ruszające łapkami. Zaraz je do lecznicy, do zjaw. No i jakoś się wykaraskały. Trafiły, oczywiście, do szczeniakarni. Dziś jeden z nich ma już własnych bezogoniastych. Pozostałe czekają…

Z pobliskiego miasta przywieziono jeszcze cztery. Razem z matką. Oj, słabiutka była. Małe zresztą też. Na razie siedzą w całkiem osobnym pomieszczeniu i prawie nikt nie może tam wchodzić – tylko zjawy i jedna bezogoniasta, która się nimi opiekuje. Dlatego nawet jeszcze imion nie mają. Ani zdjęć.

Tak w ogóle to w szczeniakarni teraz pustawo – zima. Najwięcej maluchów mamy tutaj wtedy, gdy jest ciepło, wiosną i latem. Wtedy to istne rojowisko. Dobrze, że szczeniaki zawsze komuś wpadają w oko i długo w schronisku nie siedzą. Bywało nieraz, gdy któryś był szczególnie urodziwy, a jego zdjęcie ukazało się na naszej schroniskowej stronie, że urywały się telefony. Po kilkunastu bezogoniastych się zgłaszało, że chcą takie maleństwo. Ale najpierw każdy szczeniak – jak zresztą i dorosły pies – musi przejść obserwację, kwarantannę, być zaszczepiony, odrobaczony, odpchlony i tak dalej… Dopiero wtedy jest do wzięcia. I ktoś go bierze. A wtedy inni dzwonią zawiedzeni i bywa, że się odgrażają. I wygadują niestworzone rzeczy, jak to schronisko musiało na takim szczeniaku zarobić!…

          

Był telefon, z daleka: przybłąkała się suczka z trzema małymi. Siedzi w szopie, przyjeżdżajcie, zabierajcie. Nasi pojechali. Były psy i była szopa, a w tej szopie wielka dziura. Suka w dziurę i na pola! Na „chodź tu, sunia…” – nie reagowała; nie dała się wziąć na dobre żarcie; metoda „na szczeniaka” też zawiodła… Nic, tylko szczekała, pokazywała kły i trzymała się z daleka. Nasi załatali dziurę w ścianie szopy, zostawili właścicielce posesji parę przysmaków, pouczyli, co ma robić, gdy suczka da się zwabić a szczeniaczki zabrali do schroniska. No i siedzą teraz, i czekają na mamuśkę.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *