Żyło sobie małżeństwo bezogoniastych z dorastającym synem. W domku sobie żyli, w mieście i dobrze im się działo. Pewnego dnia przybłąkała się do nich suczka husky. Dokarmiana, przesiedziała parę dni na podwórzu i też było jej nieźle. Bezogoniaści zaczęli się do niej powoli przyzwyczajać. Ona do nich też. Ale raptem pojawił się jakiś znajomy, zobaczył suczkę i rozpoznał: to pies pewnego X-a! Dajcie go, oddam właścicielom. No i zabrał psinę.
Dalej nie wiadomo, co zaszło. Może ten X nie chciał już psa, może znajomy nakłamał (tylko po co?); dość, że przywiózł ją jako znajdę do schroniska. Tu nazwaliśmy ja Rugia i zaczęła mieszkać.
Ale ci bezogoniaści, u których chwilę mieszkała, doszli w międzyczasie do wniosku, że bez psa na podwórzu smutno. I przyszli do schroniska wybrać sobie jakiegoś. Zdecydowali się na Kaliba, wyżłowatego młodzieńca z dobrym charakterem.
Kiedy już wychodzili, spostrzegli Rugię i zamurowało ich. Od słowa do słowa dowiedzieliśmy się, co się wydarzyło. Bezogoniaści chcieli nawet ją zabrać, ale była na kwarantannie, więc zrezygnowali i poszli z Kalibem do domu.
Tyle, że sumienie nie dawało im spokoju – głupio jakoś wyszło. No i nie wytrzymali i po paru dniach zjawili się w schronisku ponownie. I wzięli Rugię. I doskonale – zawsze co dwa psy, to nie jeden!
Niedługo w schronisku przebywał też Grim. To znaczy owszem, nasiedział się tutaj, ale… Zresztą, po kolei.
Grim to taki trochę spaniel, dorosły już, zrównoważony. Doczekał się wreszcie swojego bezogoniastego i ruszył mieszkać na nowych śmieciach. Po tygodniu zdarzyła się historia, która zdarzyć się nie powinna, a mimo to trafia się nierzadko. Bezogoniasty wracając ze spaceru spuścił Grima ze smyczy – uznał, że pies już go kocha całym sercem i od nogi nie odejdzie. Ale po tygodniu znajomości Grim kochał go tylko lewym przedsionkiem i natychmiast skorzystał z wolności.
No więc pobawił się trochę z panem w ganianego, a gdy już bezogoniasty miał dość, Grim ruszył w miasto. A bezogoniasty do domu. Jak już odsapnął i pomyślał, zadzwonił do schroniska ze skargą, że mu Grim uciekł. Postanowiono, a jakże, rozpocząć poszukiwania. A po paru godzinach telefon od jednych naszych wolontariuszy: czy Grim poszedł do nowego domu. Ano, poszedł, ale… No właśnie, bo stoi sobie zadowolony obok i zabiera się do lizania! Wieziemy go do schroniska…
Wieczór się zbliżał, ale zadzwoniono do bezogoniastego, żeby się nie martwił. I na drugi dzień przyszedł, zarzekając się, że już zawsze będzie słuchał naszych porad i zbyt wcześnie nie spuści Grima ze smyczy. Oby!
A teraz będzie o Werze. Krótka historia, ale warta poznania. Wera to czarna kocica. Żyła sobie dziko na jednym osiedlu. Okociła się tam, ale była zewsząd przeganiana. No i trafiła z kociakami do nas.
Miała ich trzy. Zajmowała się nimi jak dobra mama i wszystko było w porządku. Tymczasem po paru dniach trafiły do schroniska trzy kolejne kotki. Maciupkie, ledwo na oczy przejrzały. Matka ponoć je opuściła, albo zginęła, pisałam już o tym… Takie maluchy zwykle nie mają szans na przeżycie. Ale tym razem nasi bezogoniaści postanowili spróbować i podsunęli obce kociaki Werze. A ona je przyjęła!
I karmiła wszystkie sześć. Ciężka robota dla jednego sierściucha. Ale dawała radę. Łaziłam często pod kociarnię, żeby popatrzeć i pogadać trochę z Werą. Podobała mi się!
A pewnego dnia przyszła do schroniska młoda bezogoniasta po kota. Obejrzała Werę, wysłuchała jej historii, pokiwała z podziwem głową i postanowiła zabrać całą rodzinkę! Na dom tymczasowy, co prawda, ale zawsze! Co dom, to nie kociarnia w schronisku. Maluchy będą miały o wiele lepsze warunki, póki nie trafią do własnych bezogoniastych.
Parę dni później alarm! Telefon z informacją, że obok jednego z ogródków działkowych zdycha pies. Ktoś przywiązał go na smyczy do drzewa, a on się zaplątał tak nieszczęśliwie, ze prawie wisi. I już ledwo oddycha…
Nasi pojechali w te pędy i znaleźli nieboraka. Zdążyli w ostatnim momencie. Przywieźli go do schroniska a ja poleciałam popatrzeć. Nowy był dobermanem, niestarym i zapasionym tak, że prosiak mógłby mu pozazdrościć. Nasi od razu nazwali go pieszczotliwie Pączek. Leżał i ział, a bezogoniaści badali, co z nim. Okazało się, że ma wielkiego guza, który koniecznie powinny zobaczyć zjawy. A te nie miały wątpliwości – operacja. Ale, oczywiście, nie od razu: wpierw kwarantanna, obserwacja, te rzeczy…
Tymczasem dwa dni później odezwał się właściciel Pączka. Tłumaczył, że to wypadek, że nigdy psa nie przywiązuje w ten sposób. Ot, tym razem musiał iść do pracy i nie miał co zrobić ze zwierzęciem. Więc tylko na pewien czas… Ale tu jakiś kretyn narobił zamieszania, paniki, straż miejska, schronisko… A pomyślał pan, że dzięki temu „kretynowi” pana pies żyje?… Yyy… no tak, przepraszam… Zaraz jutro przyjdę po psa!…
Minęło jutro, pojutrze, popojutrze… a pana nie ma! W końcu zjawił się. I kolejna sprawa dobrze sie skończyła.