Amstaf, szop pracz i krokodyl!…
Leżałam sobie w korytarzu na moim legowisku i podsypiałam trochę obżarta do niemożliwości, aż tu słyszę, że nasza bezogoniasta woła, że w jednej piwnicy w mieście ktoś trzyma amstafa, szopa pracza i krokodyla! Że trzeba jechać na interwencję!… Mało nóg nie pogubiłam, tak gnałam do biura, żeby się czegoś więcej dowiedzieć.
No i okazało się, że dzwoniła sąsiadka tego ktosia, co trzyma te zwierzęta i podniosła alarm, bo się boi teraz wejść do piwnicy!
Wszystkie nasze bezogoniaste samce się zleciały i każdy chciał jechać powalczyć z krokodylem i tym drugim czymś… Bo amstaf to żadna nowość u nas.
Od razu powiedzieli sobie, że to prawie na pewno głupi żart, ale w dzisiejszych czasach… Ponoć bezogoniaści różne dziwne stwory w domach trzymają… No więc zaraz zaczęli się przygotowywać teoretycznie i taktycznie do złapania tych zwierzaków. Z krokodylem pół biedy – kto ogląda telewizję, wie doskonale, że tam się roi od łowców krokodyli, więc każdy wie, jak się je łapie. Ale jak chwycić szopa pracza? Czy taki zwierz tylko coś tam sobie pierze, czy po pysku pierze też? I w ogóle jak to to wygląda?…
Jak już byli gotowi, to losowali, kto pojedzie. No i wypadło na jednego. A jak już wypadło, to on miał taką dziwnie poważną minę. Ale dobrał sobie towarzysza, wsiedli w samochód i pojechali – na razie tylko rozejrzeć się…
Wrócili. Okazało się, że nie o piwnicę chodzi, tylko o mieszkanie w piwnicy, o taką suterenę. Był w niej pies, ale żadnych innych zwierząt. Natomiast pani, która zaalarmowała schronisko, to – zdaniem sąsiadów – osoba… hm, jak by to wyszczekać… Powiedzmy, że to osoba nadająca specyficznego kolorytu najbliższej okolicy…
Ech, a już miałam nadzieję, że mi zrobią twarzową obróżkę i smyczkę z krokodylej skóry…
No więc to był głupi żart. (Mój o obróżce też.) Ale inne coś już się działo naprawdę!
Nasza główna bezogoniasta zapomniała z biura jakichś papierów, z którymi na drugi dzień, z samego rana, musiała iść do urzędu. No to, chciała nie chciała, wsiadła do samochodu i pojechała do schroniska.
Późno już było, niedaleko do północy. Leżałam, drzemałam, słuchałam, jak pan stróż drzemie sobie też – i wtedy usłyszałam warkot samochodu. Ja już poznaję po dźwięku silnika, kto z naszych bezogoniastych przyjeżdża do schroniska. Zdziwiłam się trochę, ale wstałam. Psy w wiatach też poznały, kto jedzie, więc podniosły jazgot. Tylko pan stróż nie poznał. I chyba w ogóle nie usłyszał, bo wydawał dźwięki takie, jakby się dusił.
No to wyszłam przed biuro i widzę, że samochód naszej bezogoniastej stoi na drodze dojazdowej do schroniska i nie rusza się. Tylko światłami świeci. I w tym świetle widzę, jak przez drogę maszerują sobie dziki. Zaczęłam liczyć – a niezła w tym jestem: jedna świnia, druga świnia, trzecia świnia, czwarta… przerwa… o, piąta, szósta, siódma… przerwa… I tak naliczyłam dwadzieścia cztery zwierzaki! Pięć dorosłych, a reszta warchlaki, większe, mniejsze…
Lazły sobie powolutku i na samochód wcale nie zwracały uwagi[1]. Nasza bezogoniasta zaczęła mrugać światłami, nawet raz krótko zatrąbiła – a one nic! Więcej trąbić nie chciała, bo trzydzieści metrów dalej stoją już domy, a w nich śpią bezogoniaści, byliby pewnie wściekli…
No i cała ta wataha spokojnie sobie przeszła przez drogę i poszła w kierunku działek i torów kolejowych, i dopiero wtedy nasza bezogoniasta mogła podjechać pod bramę, a ja weszłam do biura, żeby zobaczyć, czy pan stróż jeszcze się dusi…
A niedawno nieszczęście się zdarzyło! Nie u nas, chwalić Doga, ale w takim przytułku dla koni, prowadzonym przez fundację „Centaurus”, daleko od naszego miasta. Bezogoniaści trzymali w nim stare i wysłużone konie: dawali im taką emeryturę i chronili przed zabiciem! Prócz tego mieli tam jeszcze kozy, i psy, i koty… Cieszyli się, bo całkiem niedawno udało się im kupić kawałek terenu z zabudowaniami, gdzie zrobili to przytulisko. I nie minęło parę miesięcy, a wszystko się spaliło! I parę psów zginęło w pożarze… Coś okropnego…
Nasi, jak się dowiedzieli o całej tej sprawie, zaraz zadeklarowali pomoc. Że dostarczą tamtej fundacji pokarm dla psów i dadzą trochę tego, co nie śmierdzi, nie za wiele, bo sami nie mamy za dużo, ale tyle, na ile stać… No i jeszcze dali ogłoszenie w Internecie, na facebooku, że zbierają leki dla poparzonych koni i takie syropy na astmę, czy na kaszel, bo tam te konie prawie się w dymie podusiły i teraz strasznie kaszlą…
Centaurus dzwonił i powiedział, że karmy dla psów nie potrzebują, bo dobrzy ludzie już im dali jej sporo, ale te leki – jak najbardziej, no i to, co nie śmierdzi, oczywiście też!… I że bardzo dziękują i tak dalej…
Nie ma co, pomagać trzeba, bo nieszczęścia chodzą po ludziach, ale i po psach także – sami wiemy to tutaj najlepiej…