Miało być weselej na blogu, to będzie. Zwłaszcza, że i okazja ku temu. Rzadka! W jeden dzień, jeden po drugim, poszły do nowych domów dwa SMS-y czyli Szukający Miłości Staruszkowie. To najpierw trochę o tym.
Żuczek trafił do schroniska prawie dwa lata temu. Teraz ma około dziewięciu lat. Kręcił się po podmiejskiej dzielnicy i co jakiś czas zachodził na zaplecze działającej tam „Biedronki”. I stamtąd właśnie nasi go zabrali. Nie czuł się tu dobrze. Choć nie był agresywny, stronił od bezogoniastych, nie dawał się głaskać, czesanie wprawiało go w stres. No, ale przywykł. I tak sobie cichutko żył.
Aż wreszcie przyjechali z dalekiego miasta młodzi jeszcze bezogoniaści i Żuczek wpadł im w oko. Właśnie takiego, spokojnego, łagodnego psa szukali. Że stary? To nic! Tym bardziej należy mu się własny kąt na te lata, które mu jeszcze pozostały.
Żuczek był trochę zdetonowany: tyle ruchu nagle wokół niego, obcy bezogoniaści, którzy najwyraźniej chcą go zabrać gdzieś… Siedział przed biurem i czekał z szeroko otwartymi ślepiami, na wszelki wypadek machając ogonem… Ale w końcu zorientował się, że nic złego się nie dzieje. Dopilnował, by nasi bezogoniaści dali jego nowym bezogoniastym należną SMS-owi wyprawkę – i mężnie ruszył w nowe życie.
A w nim będzie paniskiem na trzech pokojach.
Może godzinę później zjawiła się w schronisku dojrzała bezogoniasta z zamiarem adoptowania Saszki. Czemu nie? Witamy sercem szczerym i otwartym! Saszka też! Chociaż z jej serduszkiem akurat nie za bardzo. Od dłuższego czasu żyje na sterydach, ma poważne kłopoty ze stawami i kręgosłupem, kuleje. I będzie się leczyć do końca życia… A nie wiadomo, czy wiele tego życia jej zostało…
Bezogoniastej zupełnie to nie przeszkadzało. Można szczeknąć – przeciwnie. Ona sama jest tą no… farmaceutką, więc na leczeniu się zna. Tym bardziej, że już ma jednego psiaka w domu, który też wymaga opieki medycznej.
Poznały się i zaprzyjaźniły niemal od pierwszego wejrzenia. Dla Saszki taka adopcja trafiła się chyba w ostatniej chwili. Schronisko znosiła źle. Chudła, robiła się coraz bardziej osowiała. A siedziała u nas dłużej od Żuczka. I choć nie spełniała wiekowych warunków (ma teraz około sześciu lat), została przez naszych bezogoniastych wpisana na listę SMS-ów. W domu, gdzie spokojnie i troskliwsza opieka, ma większe szanse.
A teraz już z innej beczki.
Lew biegał sobie w okolicach jednego z hipermarketów w mieście. I okoliczni mieszkańcy uznali, że dość już się nabiegał. Był młody, żwawy, wesoły, lwiej, płowej barwy i pewnie nieraz chciał się z bezogoniastymi pobawić. A nie wszyscy mają do tego serce. I ktoś zadzwonił do schroniska.
Nasi pojechali i próbowali złapać Lwa. Podchodzili, zagadywali, górne łapy wyciągali. A Lew traktował to jako zaproszenie do zabawy w ganianego i nie pozwalał im się zbliżyć.
Aż w pewnym momencie jeden z naszych potknął się, stracił równowagę i poleciał na nos czy raczej na ręce i przez chwilę stał na czworaka. A to się Lwu spodobało. Zaraz podbiegł i próbował wbryknąć na bezogoniastego. Nawet dotknąć się dał… Ale żeby złapać silnego psiaka, a tym bardziej założyć mu obrożę, trzeba mieć dwie ręce wolne. I stanąć przynajmniej na kolanach. A to już nie było takie zabawne i Lew natychmiast odbiegał…
No i tak przez ładne kilkadziesiąt minut klienci hipermarketu oglądali wesołe baraszkowanie bezogoniastego, który udawał psa i psa, który nikogo nie udawał. W końcu bezogoniasty obtarł sobie dłonie na betonie i spodnie na kolanach, i miał dość.
A Lew, w nagrodę chyba, pozwolił się złapać i zawieźć do schroniska.
Dziś już jest w swoim nowym domu.
Był też i inny pies, młody owczarek, także mający dzisiaj swoich własnych bezogoniastych, którzy adoptowali go ze schroniska. A wcześniej biegał sobie po jednej z odległych miejscowości, z upodobaniem wracając pod krzyż na rozstajach dróg. Lubił to miejsce: strojnie, ciepełko, słońce, spokój, bo ruchu wielkiego tam nie było. No i strzeżonego…
Tam znaleźli go nasi i się zaczęło.
Założyć obrożę? Proszę bardzo!… Smycz? Właściwie nie wiem, po co wam to, ale niech tam… I co dalej?
Dalej trzeba było wejść do samochodu. Bezogoniaści wskazywali ręką, gdzie ma wskoczyć – a pies kontemplował obłoczki. Stawiali nogę na stopień raz, drugi, trzeci – pies podniósł nogę na wysokość stopnia i siknął. Dali mu lekcję poglądową wskakiwania i wyskakiwania, aż się zasapali – pies patrzył i kiwał łbem: nieźle wam idzie. Ale wejść nie chciał – widocznie przeczuwał, że w schronisku dostanie na imię Kalafior! Wyobrażacie sobie? Który pies poszedłby na coś takiego?!
W końcu próbowali go wnosić – zaraz pokazał zęby i zaczął warczeć. Na serio!
Nie było rady – założyli mu kaganiec i wnieśli, choć się szarpał. A potem ruszyli do schroniska.
Tam natomiast zaczęło się to samo, tylko w drugą stronę. Kalafior zagustował w jeździe samochodem i ani myślał wychodzić. Miska z wodą go nie skusiła. Na smakołyki nie dał się wziąć. Ciągnięcie nie pomogło – siedział głęboko, ani sięgnąć, bo miejsca mało, zaparł się w rogu klatki i powarkiwał…
Trzeba było albo na chama, albo prosić. Bezogoniaści spróbowali drugiego sposobu. No i po długich naleganiach Kalafior wyskoczył z samochodu…
Parę tygodni później do autka nowych właścicieli wskoczył bez problemów. Ale ciekawe, co się działo, kiedy próbowali go wysadzić przed domem!