Jakbyście nie zauważyli… Mamy zimę. Śnieg leży, sopelki zwisają z dachów, mali dwunożni siadają na takich pozbijanych deseczkach, co to zamiast kółek mają takie dwie jeszcze jedne deseczki podbite czymś, co będzie bardziej śliskie i na tym więksi dwunożni ich ciągają. Frajda! Podobno, bo ja nie jeździłam, ale dzieci się cieszą bardzo z tego. A psy jak lubią śnieg! Znaczy mniej więcej połowa z nich… Ganiaaają, nos wsadzają w puch, tarzają się, pełnia szczęścia! Druga połowa wychodzi na spacery niechętnie, co rusz podnosząc łapki, żeby im rozgrzać i rozmasować, niektóre się kładą do góry girkami i czekają na pomoc zmarzniętym poduszeczkom!
Przy takich temperaturach najważniejsze jest ciepełko… Ciepełko w sianku, w budzie, ciepełko domowe, mieszkankowe, posłankowe… Ciepełko w sercach… U niektorych ta zima przedziera się przez drzwi domu, przechodzi przez sień czy przedpokój do pokoju, wdziera się do dwunożnego, zadomawia się w sercu… Że też wtedy sople mu nie zwisają z ramion… Że też mu to nie przeszkadza, może tak żyć, przechodzić obok spokojnie…
W mieście kawałek od naszego, pewien pan mieszkał sobie właśnie tak spokojnie. Sam do spokojnych nie należał, chociaż krzywdy może i by nie zrobił. Pokrzyczeć lubił i popić sobie tego i owego.
Doniósł ktoś naszym z Miasta Ciuchci i Pary, że ten dwunożny ma pieska malutkiego. Dorosły, ale dużo od ziemi nie odrośnięty. Trzaskająąące były wtedy mrooozyyy, że mało który nos było widać poza budą! Pojechali nasi i przy jakimś budynku stał sobie stół, fotele i inne takie przeróżne rzeczy. Na fotelu siedział mały piesek… malutki, faktycznie. Fotel wcale duży nie był, ale przy zwierzaku to co najmniej królewski tron!
Nasi poznali po psiolaskowym brzuchu, że całkiem niedawno coś w nim mieszkało… rozejrzeli się… są! Małe, sierściaste kluski! Rozpełzłe po betonowej, lodowatej podłodze…
Do niedawna pełzało ich pięć. Od pewnego czasu juz cztery… Jak to mówią dwunożni, a ja przecież uczona – 1:0 dla mrozu… Ani posłanka psiury nie miały, o budzie nie wspominając, ani wody, do jedzenia też nic… Dzieciarnia to jeszcze stołowała się u matki, ale żeby matka się podzieliła, to musi mieć czym!
Nasi nie chcieli, żeby trzeba było coś znów odejmować, więc zabrali całą rodzinę do samochodu i wziuuuu do nas!
Nie było przebojów z właścicielem, bo po prostu go nie było. Z tego co słyszałam, to teraz też go ciężko złapać. Ciekawe, czy w ogóle się zastanawia, gdzie są kluski z matką…
Psiolaska dostała u nas na imię Frosta.
Dzieciaki to Jaskier, Tris, Ciri i Jenefer.
Z tego, co wiem, to już młode podrosły na tyle, że mogą wyfruwać w świat! Frosta też już zamyka jadłodajnię, może się rozglądać za nową miejscówką. Psiolaska jest tak radosna i tak sympatyczna, a do tego tak mała, że dom znajdzie się szybko!
Nie to, co ja… długołapa psica, w dodatku z porządnie zapisaną kartą zdrowia…
Nie myślcie, że to koniec. Teraz interwencja, która długo nie wyjdzie naszym z głów. Często będą ją wspominać, wlazła solidnie…
Skąd wiem? Bo nasi przyjechali świeżo po niej do schroniska. Coś mieli jeszcze do załatwienia. Byli tak zdenerwowani, że aż wylazłam z legowiska i kazałam się głaskać! Wiadomo, że psi łeb ma właściwości odprężające… Chodziłam tak między nimi, Ares oczywiście też, bo gdzie ręce są wolne, tam jego głowa musi się znaleźć… i nasi nam opowiedzieli…
Dowiedzieli się, że w pewnym miejscu stoi dom. Przy domu jest kawałek ogrodu. I na tym ogrodzie leży pies. Od kilku dni leży. Wokół śnieg, na tych kijkach z kreseczkami i kolorową rureczką brakuje sporo do zera, a on leży pod stołem.
Pojechali nasi! Aż się kurzyło! Już od bramy ją zobaczyli…
Weszli, zaczęli rozmawiać i coraz bardziej włosy jeżyły im się na plecach…
Najpierw słyszeli, że pies już nie wstaje, nie jest w stanie. Potem właściciele mówili, że przecież chodzi czasem! Przy naszych psiolaska ledwie głowę podniosła…
Usłyszeli nasi, że jej wcale nie jest zimno! Nie jest, bo oni gotują trzy razy dziennie gorące jedzenie! Dziwni dwunożni… przecież nawet ja wiem, że jak się łapek nie schowa to wcale nie robi się cieplej. Trzeba się zwinąć porządnie. Zakopać w coś. A ta psiolaska nie była w stanie…
Leżąca owczarka miała ponoć lat 14. Niemało. Była brązowa, śliczna i dość puchata nawet. Tylko puchatość nie sprawi, że mróz nie będzie w stanie dotrzeć do środka… I zupa nie sprawi, że cały pies, łącznie z końcówkami uszu i łap się rozgrzeje na długo…
Psiowet ponoć widział psa jakiś czas temu i stwierdził, że guziołów się nie rusza, bo jak się jeden wytnie, to po psie… Toż to jakieś średniowiecze! Jakby to nasi psioweci usłyszeli to pewnie wyglądaliby jak jeden z naszych szczeniorów…
Tłumaczyli mu wtedy, że nie może ciągać starszyzny za uszy i sikać na środku podłogi… Jedyną reakcją było PFFFFF ście wymyślili!
…ech… no i psiolaska żyła sobie, na niej rósł guz. Kiedyś był pewnie małym placuszkiem. Nie przeszkadzał, nie było go widać. Potem rósł, rósł… RÓSŁ… A to, co miał na zewnątrz to nie musiało być wszystko… Co się działo w środku? Nasi wiedzą, że psina kulała, że skarżyła się nie raz i nie dwa… Jej opiekunowie bardzo ją kochali ponoć, tylko dlaczego uwierzyli temu jednemu psiowetowi i nie poszukali drugiego?? Przecież taki kochany pies, przecież jest z nimi od 12 lat, przecież nigdy nie jadł suchej karmy, zawsze gotowane rarytasy! Przecież wszyscy nie widzą poza nim świata!
…przecież teraz się nie pożegnają, to nie do pomyślenia, przecież dzieci się spłaczą, przecież się wszyscy przywiązali!
…tylko dlaczego w ten zimny, BARDZO zimny dzień wszyscy grzali zadki w domach…? Dlaczego nie okrywali psa, nie przenosili do budy, nie zabierali do domu…?
Jedna osoba powiedziała, że może do kotłowni by trafił do czasu przyjazdu weterynarza? Pomysł dobry! Ale druga zaraz odpowiedziała, że przecież on tam świata nie będzie widział i ludzi! Pewnie, bo teraz widzi… Na pewno rodzina rozpala ognisko, żeby pies nie czuł się samotny… i żeby go rozgrzać od zewnątrz… Nasi wiedzą też, że według tych dwunożnych kotłownia to nie był dobry pomysł, bo przecież się podłoga pobrudzi…. Przecież psiolaska nie wstawała… ale jadła, piła zupę… No to wiecie, co się dzieje, kiedy się coś zje… A psina wstawać nie mogła… To nieszczęsne jedzenie też sprawiło, że pies był „zdrowy”… Bo jadł. Przecież skoro ma apetyt – znaczy nic mu nie jest!
Kłótnia trwała długo. Bardzo długo. Naszym odmarzły prawie stopy, chociaż buty porządne, a właściciele co chwilę zawijali coraz bardziej kurtki. Pies leżał dalej na gołej ziemi. Ale przecież nie było mu zimno…. Nasi wiedzą, że leżał tak wiele dni. Że kiedy padał śnieg, to padał też na psa. Rano można było zobaczyć oddychającego, żywego bałwanka… Przecież wystarczała ciepła zupa, żeby go rozgrzać i śnieg stopniał…
Kiedy argumentów tych właścicieli zabrakło, to nasi usłyszeli też, że… psina miała gorączkę! I przecież to normalne, że się chłodzi całe ciało wtedy! Przecież dzieciom się tak robi!
Niech to Tyson! Co to za gorączka, którą obkłada się lodem przez kilka dni BEZ PRZERW?? I wiecie co… Nie słyszałam, żeby dzieci też przy gorączce mogły leżeć byle gdzie i byle jak, nieumyte i nieokryte… Ale co ja tam wiem, jestem psem…
Na nic tłumaczenie, że tak nie wolno, że przecież psina cierpi… Odbijało się, jak odbija się od podłogi piłeczka Aresa… Bo przecież nie widać, że psiolaska cierpi… gdzie nasi to widzą, skoro nie widać… A ona już się może nacierpiała głośniej… Ile można, skoro w końcu ten obcy na plecach, pod jej sierścią odebrał wszystkie siły…
Nasi tak się nagadali….. że jednak rodzina pożegnała się z owczarką…. na zawsze….
…i wiecie co…? Nasi podziewali się różnych rzeczy… Po tych rozmowach, po odbijaniu się od muru obojętności, po tym, jak nie mogli się przez niego przebić na tyle skutecznie, żeby prócz myśli „przecież jesteśmy tacy przywiązani” pojawiło się również „psina CIERPI od dawna, marznie, jest zrezygnowana i być może na skraju życia”… spodziewali się różnych rzeczy, ale nie tego…
…kiedy część psiolaski odleciała wysoko, wysoko…
…ktoś powiedział… „Przynieśmy koc i okryjmy, nie będzie jej zimno”……
Kiedy to usłyszałam, uwierzcie, nie mogłam nabrać oddechu, nie mogłam ruszyć nawet kawałkiem ucha… Ares paszczę otworzył, Dżokejowi oczy się zaszkliły, a Kłusek tylko trzęsąc się podreptał do siebie…
…nie wiem, nie mieści się to… Za życia na mrozie, pod śniegiem, na zmarzniętej ziemi… Nie mogąca się już ruszać, więc BEZ WYBORU, gdzie leżeć… a kiedy zmęczona odleciała, wreszcie wolna i zdrowa, patrzyła tylko, jak znajduje się koc, żeby ją okryć…
Szkoda, że taki guz był najwidoczniej do zaakceptowania. Przecież szukałoby się pomocy… Szkoda, że ciągłe leżenie na mrozie było tak łatwe do zaakceptowania… Przecież można było psa zabierać do środka chociaż na jakiś czas, przykrywać… (ach, nasi usłyszeli, że przecież jakby właściciele zrobili schronienie takie od góry, to musieliby z tym za psem biegać!… No tak, przecież to straszne opiekować się psem, który spędził z dwunożnymi 12 lat i jest się do niego taaak przywiązanym…)…
Szkoda, że po tym wszystkim serca nie stopniały i wciąż pojawia się tylko „ale przywiązaliśmy się”…