Był tu Bilbo…
Odwiedziłam go w szpitaliku, gdy już przywieźli go od zjaw z lecznicy. Jak mogę, to odwiedzam wszystkie nowe psy. Leżał z nosem między łapami i patrzył nieruchomo. Nie wyglądał na takiego, co chce gadać, więc położyłam się z drugiej strony i też milczałam. Po długiej chwili się odezwał:
– Byłem tu już, ale pewnie nie pamiętasz, co?… No właśnie! Niedługo byłem. Prawie rok temu… Mój bezogoniasty upadł i nie mógł się podnieść. Próbował, ale nie mógł. No to dał spokój. Leżał i bełkotał, jak zawsze, kiedy wypije to coś…A ja siadłem z boku i czekałem. Inni bezogoniaści chodzili obok i omijali nas łukiem…. Potem przyjechali tacy w mundurach i podeszli do mojego bezogoniastego. Chciałem go bronić, ale nie dałem rady. Stary już jestem, dziesięć lat to nie przelewki… Jak na owczarka… No i obrożę miałem ze smyczą… Złapali, odciągnęli… Mojego bezogoniastego zapakowali z tyłu do samochodu, a mnie wsadzili razem z nim. I przywieźli tutaj. Jak mnie wyciągnęli i zamknęli w klatce, to myślałem, że i jego też zamkną. Ale nie, odjechali… A ja skumplowałem się tu z takim jednym, Cygan na niego wołali… Porządny pies. Jest tu jeszcze?… Pewnie nie ma, stary już był, starszy ode mnie…
Powiedziałam mu, że Cygana nie ma. Znalazł sobie dom i żyje sobie ze starszą bezogoniastą. Nie zdziwił się. Niewiele już go dziwiło. Tylko łbem skinął.
– Ten mój bezogoniasty, jak już doszedł do siebie, to przyjechał po paru dniach i zabrał mnie. I było jak zawsze…. Tylko mi się stawy coraz bardziej sypały i nie miałem już siły łazić… Ale musiałem, żeby go pilnować… Któregoś dnia wróciliśmy do domu i on, jak stał, walnął się na legowisko. Leżał i ział tym paskudnym zapachem… Siadłem w kącie i przysnąłem. Zachciało mi się po pewnym czasie, no to wstałem, podszedłem do niego i liznąłem w łapę. Ale się nie obudził. Za jakiś czas spróbowałem znowu. Też nic… Nie wytrzymałem. Wylazłem do kuchni i zrobiłem pod drzwiami…. Ale do pokoju już nie wszedłem. Wiedziałem, że jak wstanie, to mi da baty. Na drugi dzień byłem już porządnie głodny. Przemogłem się i podszedłem do bezogoniastego. Nie ział już tym smrodem… W ogóle nie ział…. Położyłem się przy łóżku i znów zasnąłem… I tak sobie leżeliśmy. Dzień, drugi, trzeci… Już mi się ani jeść nie chciało, ani nic… I niewiele pamiętam… Wreszcie ktoś zaczął walić w drzwi, a potem je wyłamał. Znów mundurowi, a jak! Nie mogłem się ruszyć z miejsca, jak wynosili mojego bezogoniastego, taki słaby byłem. Potem wynieśli i mnie. Myślałem, że znów nas tu przywiozą, bo byli tam bezogoniaści ze schroniska, poznałem ich zapach… Ale nie, tylko mnie zabrali. Wpierw wzięli mnie gdzieś indziej, skłuli czymś, ale poczułem się lepiej. Potem dopiero tutaj. A tego mojego pewnie zabrali gdzieś indziej… Tym razem chyba po mnie nie przyjdzie.
Ano, nie przyjedzie. Słyszałam, jak gadali w biurze. Że leżał dziesięć dni przy tym swoim bezogoniastym. Podrapałam się za uchem i zastanawiałam się, jak mu to powiedzieć. On w tym czasie odczołgał się w kąt klatki.
– Zmęczony jestem. Pośpię. Wpadnij jutro, jak chcesz, pogadamy…
Pewnie, że chciałam. Właśnie odzyskaliśmy kolejną psią pieśń i chciałam mu ją zamruczeć. Bo śpiewać to ja nie umiem. Ale pewnie by mu się spodobało, bo to o starym psie chorym na stawy…
Valinoor biegał niedawno na swobodzie, daleko od naszego miasta. Raz wpadł na jakieś wiejskie obejście, poszukać czegoś do żarcia. Chata starutka, stodoła, obórka, drewutnia, wszędzie jak wymiecione. Wreszcie taka komórka a z niej wonie naturalne, związane z przemianą materii. Wszedł na wszelki wypadek. Żarcia żadnego, tylko na haczyku kawałki gazet, a na samym wierzchu nieduża kartka twardego papieru, książkowa. Aż się zdumiał, że taka księga trafiła pod strzechę, choć już mniej, że potraktowano ją tak jak pod strzechą. Z haczyka zerwał, wziął z sobą, bo, jak się okazało, był to kolejny fragment naszej zaginionej „Xięgi narodu…”. No i tę pieśń chciałam mu zamruczeć, jak go jutro odwiedzę…
Ale jutro już go nie było…