W schronisku dostał na imię Gondor. Gadałam z nim, zanim go zabrali do lecznicy, do zjaw. Ale porąbany pies! Ale czy to jego wina?
Leżał w kojcu i widać było, że rzeczywiście czuje się nie najlepiej. No i gadał też niechętnie. I chyba nie wszystko…
– Bo ja, wiesz… – powarkiwał. – Żyłem u tego mojego bezogoniastego przy budzie. Chciał, żebym był groźny pies. No to wrzaski, kije, poszturchiwania… Od kiedy pamiętam, tak miałem…Jak sobie przypomniał, to mi żreć dawał… Bałem się. A ja, jak się boję, to się robię wariat!…
– Wiem.
Wiedziałam, bo sąsiedzi tego bezogoniastego zawiadomili schronisko i nasi bezogoniaści pojechali na interwencję. Ten pan Gondora bożył się, że pies często jest brany do domu, że tylko w dzień siedzi przy budzie, że ma co żreć… Młodziak nie wyglądał źle, więc nasi wrócili do schroniska. A tu po jakimś czasie telefon w okolicznej miejscowości, że błąka się tam pitbull, stalowy, młody, agresywny i trzeba go umieścić w schronisku. I przywieźli go. Z samochodu wyciągali go na dwóch poskromach, a on rwał się, warczał, szczekał, ledwo wsadzili go do kojca…
A nasi bezogoniaści, którzy byli wtedy na interwencji, poznali, że to ten pies, którego sprawdzali! Ale nie byli pewni. Pojechali jeszcze raz do tamtego bezogoniastego i okazało się, że wydał swojego psa do jakichś znajomych. Gdzieś niedaleko. Ale nie pamiętał, biedak, gdzie. Obiecał, że znajdzie adres i powiadomi schronisko.
– No to któregoś dnia rzuciłem się na niego. To on wziął i wywiózł mnie za miasto i wywalił z samochodu. I łaziłem tak, a jak ktoś się zbliżał, to warczałem, szczerzyłem kły, wiesz… Wreszcie mnie złapali i przywieźli tu.
– I źle ci?
– No nie… Ta bezogoniasta, która daje mi żarcie i sprząta, jest w porządku. Lubię ją. Może mnie dotykać… I ten młody bezogoniasty, co jej czasem pomaga, też…
– Ale użarłeś go!
– Tak jakoś wyszło. Podskoczył nagle, chwycił mnie za obrożę…
No właśnie. Chcieli Gondora sfotografować i wypuścili z kojca. Na smyczy. A ten zgłupiał i zaczął gryźć tę smycz. Jeden z bezogoniastych podskoczył, żeby młodziaka złapać, bo dokoła pełno było spacerujących psów i wolontariuszy. No to Gondor go chap! Zamknęli go znowu i wzięli na obserwację. Czy nie ma wścieklizny. Ten pogryziony bezogoniasty na drugi dzień znów wszedł do niego do kojca i wszystko było w porządku. Gondor ani nie warknął, położył się na plecach, dał się drapać po brzuchu, robił, co mógł, żeby przeprosić. Ale na innych bezogoniastych samców wciąż warczał. Nie mógł się powstrzymać. A gdy dwutygodniowa obserwacja się kończyła, dopadła go parwowiroza. Taka choroba psów, które nie były szczepione.
– No i teraz pojedziesz do zjaw na leczenie – szczeknęłam. – I radzę ci, opamiętaj się! Ani tu, ani u zjaw nikt nie będzie cię bił. Zrozumiałeś?
Pokręcił łbem jakoś niezdecydowanie, a potem przyszli bezogoniaści, założyli mu kaganiec, wpakowali do samochodu i pojechali.
Ale Gondor chyba wziął sobie do serca to, co mu powiedziałam. Bezogoniaści gadali, że zdrowieje i zachowuje się jak nie ten pies! Nawet kagańca już mu tam nie zakładają. I niedługo wróci do nas. Śliczny jest, więc jak nie będzie się zachowywał jak wariat, to szybko znajdzie sobie nowy dom. Byle tylko trafił na sensownego bezogoniastego!
Sama jestem ciekawa, jak mu się powiedzie.