Było parę dni deszczowych, no to z dworu wracałam mokruteńka. Z wierzchu, oczywiście, bo mam gęstą sierść, która głębiej wody nie przepuszcza. Właziłam do biura i stawałam między biurkami naszej bezogoniastej i naszego bezogoniastego. Zerkałam na nią, potem na niego, a oni na mnie. I jak już wiedziałam, że patrzą, to zaczynałam się otrząsać… Po chwili oni byli mokrzy, a ja sucha. Zaraz wrzask się robił, podskakiwanie, narzekania. A ja ogon do góry i maszerowałam na korytarzyk, na swoje legowisko. I leżałam sobie, a oni tam na mnie pomstowali. Ale tak sobie myślę, że im się to podoba. Przecież patrzyłam na nich, a oni na mnie. Mieli czas, by zwiać, ale siedzieli… Niczego sobie bezogoniaści!
Ale ja nie o tym miałam… Też o nich, ale nie o tym. Oni coraz częściej działają poza naszym schroniskiem. I tak je, wiecie, reprezentują. Jeżdżą na różne zjazdy, kursy, robią imprezy… Niedawno byli w schronisku w innej miejscowości. Pisałam już o nim. Przyjechali tu kiedyś do nas wolontariusze z tamtego schroniska na szkolenie, jak pracować z psami. Nauczyli się zakładać obroże, smycze, wychodzić na spacer i inne takie. No a potem nasi bezogoniaści pojechali we czwórkę, by tam pomóc im właśnie powyprowadzać zwierzęta na pierwszy spacer.
Z samego rana wszyscy spotkali się w tamtym schronisku i zaczęło się zakładanie obróżek. A jak już pies miał obróżkę, to na smycz go i marsz! Po kolei.
Tylko to nie było takie proste. Tamte psy w większości nigdy jeszcze nie czuły obroży na szyi, nigdy nie wychodziły z ciasnych kojców, więc zaraz poczuły, że dzieje się coś niezwykłego. Zaczął się straszny rwetes! Nasi bezogoniaści zrozumieli, że lepiej będzie, jak na początek sami będą zakładać obroże, a potem wepną smycze i dadzą psy wolontariuszom. Niech wtedy z nimi idą.
Niektóre psiaki dawały sobie założyć obroże bez problemu – nawet im się to podobało.
Na spacerze też. Chociaż niekiedy pies chciał swoje, a bezogoniasty – swoje.
Schody zaczęły się później, gdy już się niby trochę uspokoiło. Wtedy wolontariusze zaczęli wchodzić do kojców z naszymi bezogoniastymi i samodzielnie wpinać psom smycze. W jednym z takich kojców było pięć psiaków. Wolontariusz zapiął jednemu z nich smycz i zamiast od razu wyjść, stanął i patrzy, jak inni sobie radzą. Wtedy jeden z psów, dominujący chyba, spostrzegł tego na smyczy i rzucił się na niego… I draka. Pozostałe się dołączyły! Zanim nasi bezogoniaści porozdzielali je, zdążyły się pogryźć… To był najgorszy moment. Potem już było spokojnie.
W sumie udało się założyć około 50 obroży (więcej nie było) i wszystkie te „zaobrączkowane” psy wyprowadzić na pierwszy, krótki spacer.
Teraz nasi będą tam jeździć co tydzień. Parę wizyt i wolontariusze z tamtego schroniska zaczną sobie radzić sami.
Aha! Jednej suczce potrzebna była natychmiastowa pomoc lekarska. Była chora, szwankował jej mocno żołądek, wymiotowała w budzie… napisałam, „w budzie”? Mieszkała sobie tak:
Za to teraz będzie weselej. W niedalekim mieście, w Domu Kultury, ktoś wpadł na pomysł, by zrobić dużą imprezę, z której dochód przekazany zostanie dwóm schroniskom: naszemu i jeszcze jednemu, z innej miejscowości.
Nasi bezogoniaści wzięli, oczywiście, udział w przygotowaniach. No i impreza się odbyła.
Pogoda nie dopisała, więc trzeba ją było zrobić w budynku. Na zewnątrz prezentowali się tylko goście na motocyklach. Wozili ludzi, hałasowali, bawili się doskonale. I mieli nasze schroniskowe proporczyki!
A potem był kiermasz, licytacja ciekawych eksponatów, zbiórka pieniędzy do puszek prowadzona przez wolontariuszy, i domowe ciasto, i występy, występy, występy… Śpiewał jeden znany bezogoniasty, występował znany kabaret, zespoły muzyczne, taneczne, wokalne, byli przebierańcy… I duuużo ludzi! Nasza główna bezogoniasta bardzo dziękowała organizatorom i było trochę wzruszeń, i w ogóle…
Z naszego schroniska żaden pies nie pojechał na imprezę – trochę daleko. Za to z tego drugiego schroniska były dwa psiaki: jamnik w mundurze i taki psiak bez nogi, po wypadku. Troszkę panikowały, ale przyzwyczaiły się… Bezogoniaści mieli nadzieję, że znajdą sobie domy na tej imprezie, przynajmniej ten bez nogi – ale nie wiem, czy się udało…
Wiem za to, że udała się impreza. I pieniądze ze zbiórki, kiermaszu i licytacji też się udały! Już są u nas, a nasi bezogoniaści zastanawiają się, na co je wydać. Na pewno się nie zmarnują!
I tak powinno być. Ktoś dla nas – my dla kogoś! Nasi bezogoniaści organizują szkolenia dla tych, którzy w okolicznych miastach wyłapują bezdomne psy na ulicach. Już są chętni do wzięcia w nich udziału. Pewnie niedługo się zacznie.