Widząc, że nadlatuję, Tyson zaczął miotać się po kojcu i wrzeszczeć z pianą w pysku:
– Na daniele Na daniele!
– Co się stało? – pytam.
– Nasi bezogoniaści na daniele pojechali! Ja też chcę! Ganiać! Polować! Za rogi je!… Na daniele!
– Czyś ty zgłupiał, Tyson? Nasi pojechali nie na daniele, tylko do danieli. I nie polować, tylko pomagać.
Tyson zerknął na mnie kosym okiem, siadł, podrapał się po łopatce i stwierdził, że ocieplacz mu przeszkadza. No więc dał spokój, wstał, podlazł do miski i zaczął wyżerać chrupki.
– Przecież wiem – mruknął z pełnym pyskiem. – Ale czasem muszę sobie przypomnieć, że jestem krwawy amstaf, nie?
Ot, samcza natura!…
– To jak już sobie przypomniałeś, to poopowiadaj trochę o tym, co się w schronisku ostatnio wydarzyło, a ja polecę za bezogoniastymi i sprawdzę, co u tych danieli. Na razie!…
– Leć! Cześć!…
A tu u nas stara bieda. Znów pełno nowych psów się pojawiło. Najbardziej zainteresował mnie Darel, bo to też amstaf. Spory pies, wyżyłowany, trochę młodszy ode mnie.
Nasi znaleźli go w podmiejskiej dzielnicy. Ale nie od razu tu trafił. Najpierw pojechał do lecznicy i tam się nim zjawy zajęły. Bo był w paskudnym stanie. By tak szczeknąć – na krawędzi. Złamane kości, szarpane rany na głowie, karku i łapach… Widać, że walczył. I to pewnie z innym amstafem. Miał czipa, więc nasi zadzwonili zaraz do tego schroniska, gdzie był czipowany. Pytają o właściciela psa. A tam jakaś bezogoniasta odpowiada, że pies został oddany pewnemu obcokrajowcowi, który przyjechał z daleka, z południa… A gdzie mieszka? – pytają nasi… Ano, mówił, że mieszka niedaleko waszego miasta…
I na słowo mu uwierzyli, bo w dowodzie nic nie miał! I wydali!… Jeden pies w schronisku mniej!
No i teraz szukaj wiatru w polu.
Nieźle, co?
Nie chce mi się więcej pisać. Poczekam, aż Majka wróci, to jeszcze coś o tych danielach skrobniemy…
No, jestem… Zganiałam się… Duch też się męczy, zwłaszcza jak ma pod wiatr. A wieje dzisiaj paskudnie…
Z tymi danielami to już od paru tygodni się ciągnie. Nie daleko i nie blisko żyli sobie bezogoniaści. Założyli hodowlę danieli. Dostali na nią te no… dotacje unijne, czy jakoś tak… I ślicznie było jakiś czas. Ale potem bezogoniaści się posprzeczali – jak to w rodzinie bywa. Ktoś tam wyjechał, a ktoś został. Bez pieniędzy. I daniele też zostały. Bez opieki. I żyły sobie, póki mogły, a jak już nie mogły, to zaczęły zdychać. Ten bezogoniasty, co został, zadzwonił w końcu do nas, zadzwonił do lokalnej władzy i tamtejsza policja z naszymi jako świadkami, pojechali zobaczyć, co się dzieje. Nasi zabrali jeszcze z sobą jedną naszą zjawę.
Dokoła ślicznie. Ogrodzony teren: rozległa łąka aż pod las, środkiem strumyk sobie płynie… Tutaj rośnie trawka, tu solna lizawka, tutaj gniazdko trzmieli, tu trupki danieli (w różnym stopniu rozkładu). Żarcia ani śladu… Jeśli nie liczyć kupki dość już zleżałego siana.
A z danielami to jest tak: latem jedzą to, co mają na pastwisku, ale zimą trzeba je dokarmiać. Szczególnie te hodowlane, które już oduczyły się żywić samodzielnie. Kiszonkę trzeba im dawać i ziarno, owies na przykład, a czasem to i marchew albo buraki… Siano jest tylko dopełniaczem…
No i nasi tak sobie szli, patrzyli, liczyli padłe zwierzęta, zerkali na te jeszcze żywe. Kilkadziesiąt ich snuło się pod lasem. Znaleźli cielaczka, który się jeszcze trochę ruszał. Postanowili zabrać go z sobą do lecznicy, ale nie zdążyli go donieść żywego do samochodu…
Nie było na co czekać. Nasi zaraz zaczęli dzwonić. Z innej hodowli, chwalić Doga, niedaleko była, załatwili transport kiszonki. Na parę dni, żeby zwierzaki jakoś przetrwały. A po powrocie do schroniska powiadomili powiatowego zjawę o całej sprawie. I dalej załatwiali paszę dla tych danieli.
Do tej hodowli wybrał się zaraz taki specjalista od chorób zakaźnych, żeby sprawdzić, czy jakiegoś pomoru nie ma. Ale nie było. Po prostu, daniele były poważnie wygłodzone i słabe. Naszym udało się kupić owsa na miesiąc, trochę warzyw i to wszystko pojechało do rogatych głodomorów. Może jeszcze nie jest za późno i przynajmniej większą część zwierzaków da się ocalić…
No i telefony. Wydzwania ten, kto został i ten, kto wyjechał. I jeden na drugiego winę zwala. W to akurat nasi nie zamierzają wnikać.
Tak bywa: bezogoniaści się żrą, a zwierzęta padają…
I w imieniu tych pokrzywdzonych zwierząt nasi oddadzą sprawę do prokuratora.