DZIWNE…

Parę dni temu nasza główna bezogoniasta szła sobie na spacer z Jackiem. Albo Belgusiem, bo tak też na niego wołali. A to dlatego, że był mieszańcem owczarka belgijskiego z czymś tam. Sama go kiedyś złapała podczas interwencji, łażąc za nim parę godzin po lesie. No i sprowadziła go do schroniska. Pisaliśmy już dawniej o tym.

Ale Jack do schroniska się nie nadawał: za żywy, za energiczny; bezogoniaści twierdzili, że ma jakieś psie adhd… Żarł budy, żarł pręty kojca, żarł metalowe miski… No i kły sobie starł do samych dziąseł. Siedział dobry rok z nami, aż wreszcie został przez tą bezogoniastą adoptowany.

No więc szli sobie ulicą i widzą, że z naprzeciwka jedzie ciężarówka. Nic nadzwyczajnego. Samochód zwolnił, zatrzymał się, kierowca otworzył drzwi i gada:

– Moja matka nieboszczka, co już u świętego Piotra, zawsze mówiła, że pies to zwierzę nieczyste. Jak go ma mężczyzna, to jeszcze pół biedy, ale jak ma go niewiasta… To ona już zatracona jest!

Naszą bezogoniastą zamurowało, Jack się najeżył, a ten kierowca ciągnie:

– Zastanów się, kobieto, póki jeszcze czas!…

Inne samochody jechały ulicą, kierowcy zwalniali, patrzyli, parę osób maszerowało nieco dalej. Ale nasza bezogoniasta wolała nie podejmować tematu. Minęła ciężarówkę i poszli dalej, a kierowca gadał coś jeszcze przez chwilę, a potem zatrzasnął drzwi i odjechał.

Taa…

Była u nas taka jedna suczka. Niby przepadała za bezogoniastymi, niby kochana, ale jakaś taka nie poskładana, nerwowa, warcząca na inne psy nie wiadomo, dlaczego. Bez widocznego powodu zaczynała się nagle miotać po kojcu i burczeć na wszystko, co się rusza. Humorzasta taka. Nasi patrzyli na nią i gadali, że jak ona znajdzie sobie dom, to mogą być kłopoty. No i były.

Trafiła na bezogoniastych mieszkających dość daleko od naszego miasta. Spodobała się im i uważali, że sobie z jej humorami poradzą. Najważniejsze przecież, że nie gryzie ręki, która ją karmi. I adoptowali ją.

W nowym domu miała trudności, żeby się zaadaptować. Raz – do rany przyłóż, a po chwili – nie podchodź! Huśtawka nastrojów. Próbowali ją układać, leczyć, ale bez większych rezultatów…

Nie tak dawno temu siedziałam sobie w biurze, na szafie. Hau, teraz dopiero wiem, ile pies traci, patrząc na świat z psiej perspektywy – od dołu. Zaczyna go poznawać od nóg – fakt, mają niekiedy wyrazisty zapach – a dopiero potem przechodzi do najważniejszego, do twarzy bezogoniastego. Bo to z niej pies czyta przede wszystkim. No a ile można wytrzymać z zadartym łbem? Kark zaczyna boleć, sztywnieje i… Oj, przecież ja nie o tym chciałam…

No więc siedzę sobie, patrzę z góry i słucham, jak nasza bezogoniasta gada z jakąś inna bezogoniastą przez telefon. Właśnie z tą, która adoptowała naszą niezrównoważoną suczkę. I słyszę, że jest już o wiele lepiej, psina się uspokoiła! A dlaczego? Bo pani ją zaczęła zabierać na akupunkturę!

Pognałam do Tysona i pytam, czy wie, co to akupunktura. Oczywiście, nie wiedział. Inne psy schroniskowe zresztą też. Nie było rady – wieczorem pobuszowaliśmy w Internecie. I znaleźliśmy. Skóra nam się zjeżyła na karku. O matko suczko!… To takie wbijanie igieł w żywego psa! W różne miejsca! I on z tymi igłami musi siedzieć 20 minut! Podobno nie boli, ale…

Zaraz poleciałam do tej akupunkturowanej psiny i pytam, jak się czuje.

– Dobrze – ona na to.

– To znaczy, że ci ta akupunktura pomogła?

– Taa… – ona na to, ale oczy jej skaczą, jak mysz w klatce.

– I już jesteś spokojna i zrównoważona? Żadnych humorków?

– Taa…

– Twoja bezogoniasta mówiła naszym, że po kilku takich kłuciach zrobiłaś się innym psem!

– Taa…

– Szczekaj prawdę! Mi możesz, przecież wiesz!

Suczka rozejrzała się dokoła. Akurat byłyśmy same w pokoju.

– Pewnie, że się uspokoiłam. Ty też byś była spokojniutka, gdybyś wiedziała, że jak nie, to co parę dni będą cię wozili na te kłucia!

– Bolało?

– Niby nie… Chyba, że źle ukłuli. Ale wysiedź tu tyle czasu bez ruchu! Ani się położyć, ani się otrząsnąć, bo te igły zaraz wbijają się głębiej albo wypadają… A co ja – jakiś posąg jestem? Z dwojga złego lepiej siedzieć w domu i nie pokazywać humorów…

– Hm… Czyli jednak w jakiś sposób pomogło…

– …

– Dobra, to trzymaj się, lecę!

– Majka, słuchaj, nie pokazuj na blogu mojego pyska, co? I imienia też nie podawaj, co?

Posiedziałam, pomyślałam, zrozumiałam i kiwnęłam łbem.

– Masz to pewne – szczeknęłam.

(A Wy macie do pooglądania taką fotkę, a nie inną.)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *