Polazłam do kojca Gandalfa…

Polazłam do kojca Gandalfa, zobaczyć, co u niego. Trudny pies. Dwuletni owczarek, który próbował zamieszkać na działkach w niedalekim mieście. Bezogoniaści, z którymi wcześniej się stykał, z pewnością nie byli dla niego dobrzy, więc się uprzedził i na działkowców, wśród których zaczął bywać, patrzył wilkiem, a może i warknął czasem. No to ci szybko postarali się, żeby go stamtąd zabrano i Gandalf trafił do nas.

Tutaj też się boczył na wszystkich dwułapych. Oj, długo nie mógł się do żadnego przekonać. Ale powoli, powoli… Znaleźli się wreszcie wśród naszych bezogoniastych tacy, z którymi się zaprzyjaźnił. Podchodził, ogonem machał, poczochrać się dawał… A skoro tak – pomyśleli nasi bezogoniaści – to damy cię do kojca Evity, będziesz miał towarzystwo i czegoś się od niej nauczysz. Bo Evita bezogoniastych kocha bez wyboru – bardzo przylepna suczka.

I zwierzaki zamieszkały razem. Zaaprobowały się od razu i… powstał problem. Bo Gandalf stał się zazdrosny. Jak nie lubił bezogoniastych, to nie lubił. A jak już polubił, to nie mógł znieść, gdy zajmowali się kimś innym. Wchodzi któryś bezogoniasty do kojca, zaczyna bawić wita się – w porządku. Ale potem zaczyna bawić się z Evitą i wtedy Gandalf stroszy się, zaczyna warczeć, pokazuje kły!… Oj, będę żarł!… Bezogoniasty się odwraca: No co ty, Gandalf, na swojego warczysz? Taki z ciebie pies?… I Gandalf po chwili chowa zęby, ogon zwiesza, kurczy się jakoś i stoi patrząc w podłogę. Wtedy bezogoniasty: No, nie bocz, się, chodź tu!… A Gandalf walczy z sobą dobrą chwilę, wreszcie podnosi łeb, macha ogonem i idzie, i nadstawia kark, żeby go poczochrać. I już jest w porządku… Do następnego razu! Jest jeszcze tych „razów” sporo, ale z czasem będzie ich coraz mniej. Bo Gandalf to niegłupi pies i zaczyna łapać, o co w tym wszystkim chodzi.

Zupełnie nie może się połapać, o co chodzi Fanta. Był telefon do schroniska: po ulicy biega wielki pies!… A jakiej rasy?… Nooo, wielki!… Aha!… Jeden z naszych bezogoniastych wsiadł w samochód, zabrał z sobą bezogoniastą, która akurat była wolna i pojechali. Ano, jest duży pies! Bernardyn! Właściwie bernardynka. Nie mieli z sobą nawet takiego wielkiego kagańca, więc pogadali trochę ze zwierzątkiem i zaprosili do samochodu. Nie bardzo chciała. To zarzucili jej koc na głowę, podnieśli i wsadzili do środka. I przywieźli.  Białobrązowa, niestara, przemiła. A w dodatku stara znajoma! Czyli Fanta właśnie!

Coś jest u niej nie tak. Ma własny dom, bezogoniastych, którym nieźle się powodzi i którzy zabierają ją z sobą do swojej firmy. I ona sobie tam biega. A w firmie – wiadomo: bezogoniaści wchodzą na podwórze, wychodzą, brama raz zamknięta, raz otwarta. No więc Fanta raz jest na podwórzu, a raz na ulicy. I zaczyna regulować ruch na chodniku: przed nią i za nią nikogo, za to, gdzie tylko drzwi otwarte – tam tłok. Z tego powodu raz już wylądowała u nas,  po czym jej bezogoniasta przyjechała i zabrała ją. Teraz też nasi zadzwonili do właścicielki Fanty, ale minął dzień, drugi, trzeci – i nikt nie przychodzi…

Ale zaraz!… O, właśnie idzie… No proszę, wyszczekałam! Poczekajcie chwilę…

Poszły. Bezogoniasta i Fanta. Pańcia nawet nie podziękowała, tylko miała pretensje: Czemu zabraliście tego psa? Przecież wiedzieliście, że to moja suczka!… To mieliśmy ją zostawić, żeby przechodniów straszyła, albo – jeszcze gorzej – pod jakiś samochód wpadła?… Ale to nie były argumenty dla pańci. Naprawdę, czasem wolę sobie pogadać z biedronką!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *