…wiecie, jak to dobrze…?

Może to tak kiepsko pisać, że dobrze, kiedy właściwie będzie smutno… Ale ja to wyjaśnię, poprę tezę, czy jak to się tam nazywa naukowo i będziecie już wiedzieć, o co mi chodzi, i zrozumiecie na pewno!

…bo widzicie… Co by się nie działo, to najważniejsze, żeby nie być samemu. Kiedy jest dobrze – to żeby mieć się z kim dzielić radością, a kiedy jest źle – żeby nie było tak bardzo strasznie…

…ostatnio to kilka takich nieróżowych wieści było…

Zacznę od psa, który oszukał przeznaczenie kilka razy i ja po prostu wiem, że by się nie udało, gdyby nie jego dwunożna. Dokis mieszkał kiedyś u nas, pisane było o nim nie raz zapewne.

Przez kilka lat patrzył się na wszystkich zza krat tymi szczególnymi oczyskami, aż dnia pewnego wyszedł przez schroniskową furtkę ten najostatniejszy raz! Z czasem zaczęły mu się sypać stawy, potem wątrobianka, potem wszystko na raz… ale za każdym razem ta jego dwunożna stawała do walki i raz po raz udawało się postawić Dokisa na łapki! Znów mógł wylegiwać się na balkonie, znów mógł się droczyć o miskę z psiostrą, znów było dobrze! Niestety pewnego dnia, kiedy zdrowie sypło się porządnie, owczar dał do zrozumienia, że już wystarczy…. Już pora…

Było smutno? Jasne, że było! Psiogromnie! Ale w głowie zaraz obok pojawiała się myśl – „dobrze, że miał kto z nim walczyć, dobrze, że był w domu, dobrze, że nie sam, dobrze…”.

Kolejnego pana powinni znać Czytaciele, którzy są z nami ciutkę dłużej…. Przed nami był Aron, a przed Aronem – Ares.

Trochę się tego bloga napisał! I nie raz już z nim bywało źle… Czasami to leeedwo się go ostatkiem sił do żywych przywracało… Mieszkał w biurze, miał farta (jak my), ale jednak marzył i on, i nasi, żeby pewnego pięknego dnia wymaszerować na swoje.

…aż dnia pewnego… UDAŁO SIĘ! Po kilku ładnych latach mieszkania u nas, po zmianie z psa, który nie rozumiał dwunożnych, warkolącego przy byle okazji – w największego przylepę, a po psiowetowych przygodach smutnych, po setkach ukradzionych z kosza resztkach, Ares znalazł dom! Od dawna było wiadomo, że owczar ma guziki rozsypane po całym środku… Od dawna było wiadomo, że to kwestia czasu… Ale ona (ta kwestia) trwała tak dłuuugooo, że nie wiem, czy w schronisku by tak się udawało. Na pewno nie, na pewno choroba wygrałaby prędzej… Nasi by walczyli, jak o każdego, ale wiecie, to jednak nie jest dom, nie ma tego swojego posłanka i jedynych kolan do położenia łba… Pewnego dnia jednak, tak jak w przypadku Dokisa, tak i u Aresa w końcu trzeba było powiedzieć, że już czas….

Smutno? Bardzo! Szkoda? Oczywiście, że tak, niewyobrażalna! ….ale jednak ulga, bo te kilka miesięcy we własnym domu, którego raczej na pewno nie miał nigdy, to było jak wygrana w psiolotka…

W przypadku Bossa sprawa się miała trochę inaczej…

Jemu nie udało się zmienić schroniskowego posłanka na domowe, ale właściwie to nasi już na koniec nie szukali nawet… Schorowany, staruszkowy trochę-owczarek, mający swoją rodzinę właśnie wśród naszych; czuł się tutaj dobrze i u siebie. Nawet cały post był o nim! TUTAJ możecie go przeczytać. To rude stworzenie miało chorobę obrzydliwą, jedną z tych najstraszliwszych… Na jego kościach tworzyły się kulki i wiadomo było, że z czasem nie będzie już mu można pomóc, że przyjdzie ten dzień…

Boss odleciał raptem kilka dni temu…

…smutno…? Tak bardzo, że się zryczeliśmy po pachy… Zwłaszcza ta szczególna nasza dwunożna… Ale wiecie co… bo właściwie to była też ogromna ulga, że żegnała go osoba, która miała całe serce oblepione bossową, rudą sierścią… że nie był sam, że mógł się przytulić… Znaczy i tak sam by nie był, nasi zawsze są w takich chwilach i tulą, i głaszczą, łepek gładzą dobrymi dłońmi, ale to tak bardzo dobrze, że Boss miał jeszcze kogoś najwyjątkowszego obok…

Rozumiecie już, o co mi chodzi? Serce się rozdziera na psiliard kawałków, ale w głowie jest myśl „dobrze, że tak właśnie to się potoczyło”. Pewnie, że najlepiej, jakby wszystkie miały domy! Ale jeśli nie dało się inaczej, jeśli to właśnie schronisko było tym domem do końca, to i rodzina w nim była najlepsza, jaka tylko mogła… Zresztą – przecież Tajfun też właśnie był jednym z takich psów i nie tylko on. Zawsze, kiedy przychodzi czas na kogoś z nas, to okazuje się, że leci na złamanie karku to osierścione serce, żeby pożegnać, żeby przeprowadzić, żeby pomóc odfrunąć…

Wiemy, że są u nas takie psy, które już wiedzą, że nie jest dobrze… Zdrowie posypane całkiem, może będzie lepiej, może jeszcze całkiem długo, ale diagnoza wisi nad nimi i tylko cud jakiś mógłby ją odwisnąć….

Derlik ma w sobie cztery wiadra radości!

…i cztery mnóstwa guzów przez te leczące kulki, które musi dostawać, żeby z kolei się nie telepał… Bo on ma taką chorobę jeszcze, przez którą czasami pada na podłogę i się trzęsie. Nie da się Derlikowi pomóc, ale można go pokochać bardzo i przygarnąć, póki jeszcze jest dobrze. On się nie przejmuje chorobą, ale dla innych najwidoczniej jest nie do przeskoczenia. Nie wiedzą, co tracą!

Za to wiemy, że jeśli jego domem już na zawsze będzie schronisko (tfu tfu tfu!), to właściwie nie tylko ono, bo jeszcze to serce ogromne… I co by się nie działo, to są tacy, co o każdej porze dnia i nocy przybiegną…

Do Suzi też przyplątało się paskudztwo…

I ona o nim wie, i właściwie to już wszyscy… I chociaż musicie wiedzieć, że niestety psiolaska nie miała dobrych doświadczeń z dwunożnymi (miała być groźna i budzić postrach na dzielni), i teraz psiolontariusze muszą jednak czasami uważać, to jest jedna, najszczególniejsza dwunożna, która niezależnie od tego, czy jest dobry dzień i nic nie boli, i słońce świeci, czy chmury naszły nad psiolaskową głowę i akurat boli coś bardziej albo w ogóle się gorzej czuje – ta jedna dwunożna może zrobić wszystko, może być zawsze, może niezależnie od nastroju i poczucia samego po prostu być…

Wiecie, jak bardzo bezcenne jest zaufanie, kiedy wszyscy po drodze w całym życiu zawiedli…? I kiedy nagle można polegać na kimś tak bardzo, że ani się warknąć nie chce, ani fafla podnieść w grymasie… to tak dobrze…

A Ty? Chciałbyś zostać pewnego dnia sam? Tak całkiem? My, chociaż czasami jesteśmy źli na cały świat albo boimy się oko podnieść ponad podłogę, to w głębi marzymy o tym, żeby jednak ktoś do nas dotarł… Żebyśmy przestali się bać chociaż przy tej jednej osobie, żebyśmy poczuli się tak prawdziwie dobrze, bezpiecznie i ufająco… Zacznij przychodzić do nas. Nic na siłę, ale z czasem może i do Twojego serca wkradnie się na stałe jakiś zwierz? Może nawet kilka! My nie jesteśmy tak bardzo zazdrośni, bo przecież psiolontariuszy więcej jest niż nas, to rozumiemy, że trzeba się dzielić! …może wywędrujesz z kimś do domu na zawsze, może będziesz mógł komuś zmienić cały świat…? Nawet na ten czas najostatniejszy, różnie bywa… Ale nawet, jeśli nie, to bycie dla kogoś najszczególniejszym na świecie jest tak bardzo najbezcenniejsze….

…nic na siłę, ale może pewnego, najsmutniejszego dnia, mimo zmoczenia polików, będziemy mogli powiedzieć przez łzy – jak dobrze, że miał kogoś tak bardzo ważnego…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *